sobota, 17 czerwca 2006

o kim jest wiersz

hmmm... lubie ten wiersz ("Brakuje mi Ciebie"). Można go w różnoraki sposób interpretować... na pierwszy rzut oka wychodzi na to, że są to słowa skierowane do kogoś kto już nie żyje... do kogoś bardzo bliskiego memu srecu... po niektórych czasownikach można zauważyć, że jest on pisany względem jakiegoś meżczyzny...
taaak, to wszystko prawda.
tylko kim był ten facet??
i tu będziecie, tak sądzę, bardzo zasoczeni... bo ja nie pisałam o żadnym chłopaku... tylko o moim tacie...
bo wiecie, jak człowiek żyje to sie nie myśli o śmierci... żyje się dniem dzisiejszym, pracuje, je, śmieje i płacze, i myśli o przyszłości, ale nie pamięta się o śmierci...
niektóre pytania, które w tym wierszu zadaję są retoryczne... bo ja znałam na nie odpiwiedź... ale były / są i takie pytania, na które zdażyłam poznać odpowiedzi, albo może i znam, ale nie jestem ich pewna...
mój tata był mi bliski i znaliśmy się dobrze... ale teraz, gdy go już nie ma na tym świecie, chciałabym znać / wiedzieć o nim jeszcze i jeszcze więcej niż wiem...
czemu nie pytam się o to mamy? bo wiem, że by ją to "bolało" w tym sensie, że ona wicąż go kocha, i wciąż jeszcze i nadal nie pogodziła się z jego śmiercią... choć trzeba powiedzieć, że jest już lepiej... z każdym roczkiem lepiej... ;)
hmmm....może wyda się Wam to dziwne, ale tej tęsknoty nigdy się człowiek nie pozbędzie... można się pogodzić, ale się nie zapomni... nie wyzbyje się tych uczuć, którymi obdarzał tego człowieka... bo uczucia są i będą zawsze...
już zapomiałam co to znaczy mieć tatę... bardzo bym chciała mieć go tu przy sobie.... mam go, i zawsze będę miała, w sercu, ale.... to nigdy nie będzie już to samo....

piątek, 16 czerwca 2006

kolejny mój wiersz....

Brakuje mi Ciebie

S. G.; dn. 25 IX 2004r.
Wiesz...
czasami myślę
że wogóle Cię nie znałam
Byłeś w moim życiu
Ale teraz wydaje mi się
że nie żyliśmy razem
lecz osobno
Mijaliśmy się
Żyliśmy obok siebie
Teraz chciałabym
wiedzieć o Tobie wszystko
Znać każdy szczegół
Znać Twój ulubiony kolor
danie zapach ubranie...
Wiedzieć jakie było Twoje dzieciństwo
Czy miałeś kogoś wcześniej
Chciałabym wiedzieć
CO
Ci się podobało w zimie
a co w lecie
Dlaczego wybrałeś wieś
Co Cię w niej urzekło
Czy lubiłeś oglądać zachodzące słońce
Chciałabym móc znać
Twoje myśli...
Wiedzieć jak postrzegałeś świat
ludzi
Co o nich myślałeś
Chciałabym wiedzieć
co myślałeś o życiu
i o śmierci...
Bałeś się?
Dużo myślałeś?...
Chciałabym...
ale nie można
po pierwsze
cofnąć czasu
po drugie
znać czyichś myśli
moze i lepiej

już o nic Cię nie zapytam
bo Ty nie żyjesz

był to dzień pełen znaków.....

wczoraj było Boże Ciało... dziwny dzień, oj! dziwny.... pełen znaków....
nie chciało mi się iść na prcesję...oj, nie chciało!!!.... ale poszłam... po środowej rozmowie z koleżanką na gg stwierdziłam, że co mi zależy... była to dziwna procesja... było dużo jak zawsze ludzi, ale ja czułam, że jesteśmy tylko On i ja... byłam sama na procesji, bo mamy nie ma w domu... kiedy weszłam w tłum czułam się nieswojo... chętnie bym z tamtąd poszła... ale zostałam. nie uciekłam, anie też nie szłam na skróty - szłam tak jak On szedł. na początku było ciężko, ale potem już było dobrze. byłam na tej procesji, ale nie byłam obecna... moje myśli gdzieś daleko zawędrowały... albo milczałam albo w myślach z Nim rozmawiałam... powiedziałam co czuję..., że mi ciężko..., że mam dosyć..., że nic nie rozumiem..., że boję się..., że kocham Go..., że nie chcę Go stracić..., prosiłam by dał mi wiarę..., prosiłam o ufność względem Niego..., przepraszałam za moją dziwną ostatnio postawę wobec tego mojego powołania..., za to, że "nie miałam czasu", a tak na prawdę nie chciało mi się, by iść przed Bożym Ciałem do spowiedzi... by móc Go przyjąć w to tak wspaniałe i wielkie święto... kiedyindziej spłynęło by to po mnie jak po kaczce... ot, nie byłam u spowiedzi, nie idę do Komunii Św. normalka.... ale wczoraj... tak jak już napisałam był dziwny dzień... kiedy wszyscy zaczeli przybliżać się do Ołtarza... to mi tak było głupio, że znowu Go odtrącam... tak smutno... tak źle... i wtedy, znowu, zrozumiałam, jak bardzo WAŻNY On jest dla mnie... jak brdzo Go kocham... i, że nie mogę tak... siebie i Jego ranić... Panie Jezu, przepraszam.

wieczorem był gril na zakończenie roku formacyjnego w naszej wspólnocie oazowej. było gwarno i radośnie. :) dziekuję Wam, kochani, że mimo, iż nie chodziłam systematycznie na spotkania, mimo, iż nie wyszły mi kroki, Wy tak serdecznie mnie przyjeliscie i, że jesteśmy nadal dobrymi znajomymi i przyjaciółmi. :) dziękuję :)
po grilu nasze rozchodzenie do domu rozciągło się 'trochę' w czasie, zwłaszcza to moje, Patrycji i Grzesia. ;) wszyscy już poszli do domu, a my poszliśmy jeszcze na huśtawki i rozmawialiśmy o... Nazarecie :) :) :) taaak, właśnie o nim :) o Krakowie, o Częstochowie... :) o Siostrach :) mówiłam jej to co wiem. Pati jedzie za tydzień na rekolekcje do Krakowa ;) też planowałam jechać, ale niestety ( a może stety, kto to wie?...) mam sesję i w ten weekend co są rekolekcje, ja będę zmagała się z egzaminami i zaliczeniami. ale na mur beton w sierpniu nie odpuszczę i jestem= muszę być= chcę być na rekolekcjach w Nazarecie... z tą tylko różnicą, że te będą w Częstochowie :) ale temat zarówno tych teraz, jak i tych w sierpniu będzie taki sam :) czyli powołanie :) :)
jejku to takie cudowne było, gdy się dowiedziałam, że ona też myśli o zakonie i też o Nazaretankach... :)
czyżby to był kolejny znak???..... czyżby jednak moje miejsce było w Nazarecie??? no bo odkąd odżyło we mnie to moje powołanie, to ciągle tylko Nazaret i Nazaret "prześladuje" mnie!!! a ja osobiście kcham go, te Siostry, ten Dom...
w tym tygodniu, który jeszcze się nie skończył, to już 3 znak odnośnie zakonu, a drugi odnośnie Nazaretu! może coś w tym jest???! pośród wszystkich wątpliwości.... Pan do mnie mówi... wciąż i wciąż...
w środę tak samo... pełna mnówstwa myśłi.... pełna wątpliwości, które wciaż mam... ot, otwieram sobie pocztę, a tam!!! list z Nazaretu!!!... zaproszenie na rekolekcje!!!..... :) :) :) :)
wciąz wszędzie Nazaret.... :)

wczoraj też do Francji wyjechała Justyna S. Wyjechała do..... Sióstr Augustianek od Miłosierdzia Jezusa.
WOW!!! gdy się o tym doweidziałam to szczena w dół mi zleciała!!!!
czemu??
bo Justyna, z tego co pamiętam.... z tego na ile ją poznałam, to zawsze była luzacka. zawsze ją widziałam przeważnie na czarno ubraną z dużą ilością koralików. zawsze lubiła psikusić, wywijać jakieś kawały...
jak to Pan potrafi do każdego dotrzeć....
Justynko, życzę Ci, z całego mojego serca, wszystkiego najlepszego na tej nowej drodze, którą wczoraj zaczęłaś!!! niech Pan obdarza Cię łaskami :)

wtorek, 13 czerwca 2006

życia nie da się powtórzyć

>> "Znaki" mojego powołania <<

Dobiegał końca trzeci rok katechizacji w szkole średniej. Na religię chodziliśmy wtedy do salek katechetycznych. Podczas jednej z lekcji ksiądz katecheta zaproponował zestaw tematów prac maturalnych. Popatrzyliśmy na siebie zdziwieni, gdy pokazał nam pracę, która liczyła 70 stron maszynopisu. Przedstawił też propozycję zdania matury w sposób praktyczny. Miało się to dokonać przez udział w dwutygodniowych wczasach dla osób starszych, chorych, upośledzonych. Oczywiście, jako wolontariusz. Nie wzbudziło to w nas entuzjazmu.
Podczas spotkania w gronie rówieśników powrócił temat wyjazdu. Szukaliśmy argumentów za Jego "opłacalnością". Przecież to tylko dwa tygodnie, Jakoś przetrwamy...
Siła sugestii koleżanek była tak duża, że decyzja zapadła.
Trafiłem doskonale, bo do kuchni. Przynieść węgla, obrać ziemniaki, pozmywać... To była drobnostka w porównaniu z tym, co dostało się w przydziale innym. Dorota opiekowała się dwiema paniami. Jedna z nich to niewidoma, która ciągle chciała spacerować. Druga całkowicie sparaliżowana i wszystko trzeba było koło niej zrobić. Monika i Beata miały do sprzątania 30 pokoi. Od świtu do nocy byliśmy zajęci. Wieczorem - godzina na krótki spacer.
Jedynym miejscem był pobliski cmentarz. Szliśmy tam wszyscy razem, później nasze drogi rozchodziły się i już parami dokonywaliśmy "zamyślenia nad przemijalnością ludzkiego życia". Potem wracaliśmy na wspólne spotkanie obok starego dużego drzewa i śpiewaliśmy Apel, a następnie rozchodziliśmy się na zasłużony odpoczynek albo do swoich chorych. A wszystkiego pilnie nadzorowały siostry zakonne i ksiądz zakonnik. Było też kilku alumnów zakonnego seminarium.
Nadszedł siódmy dzień pobytu. Jak zwykle udaliśmy się na spacer. W pewnej chcwili zatrzymaliśmy się obok grobu jakiegoś kapłana. I wtedy poczułem w sobie wielką potrzebę samotności. Poprosiłem bliską mi koleżankę, aby odeszła. Grymas, jaki pojawił się na jej twarzy, powiedział wszystko. Na nocleg wróciłem sam, przywitany słowami Moniki:
- Wszyscy na ciebie czekamy. Co ty sobie wyobrażasz...? Jak potraktowałeś Beatę...? Co - powołany czy nawiedzony...?!
Nie wytrzymałem.
- Monika, ty się... Dalej nie będę przytaczał naszej rozmowy.
I tylko myślałem: ja powołany... ja, który na katechezę chodzę tylko dlatego, żeby nie mieć kłopotów przed ślubem... ja, który nigdy nie byłem nawet przez moment ministrantem... ja, który.... Nie, to niemożliwe.
Monika nie dawała mi spokoju. Zaczęła mi się śnić po nocach i ciągle pod tym samym drzewem. W kościele też wracała mi ta myśl. Gdy zaś patrzyłem na starszego kolegę - nowo obłóczonego kleryka - poczułem, jak łzy mi się kręcą, a pradnienie założenia sutanny staje się takie mocne. Momentami nie miałem już siły..., ciągle chodziła za mną ta myśl. Trzeba z tym skończyć.
Wszedłem do kościoła. Spojrzałem na tabernakulum i powiedziałem:
- Nie wiem, co Ty dla mnie przygotowałeś. Ale bardzo proszę, daj mi teraz spokój. Jeszcze dwa lata do matury. Jeśli to jest moja droga, to odezwij się, ale później...
I jakby ręką odjął. Monika zniknęła z mojego życia całkowicie. A scena spod drzewa "odezwała się" tylko dwa razy w ciągu dwóch lat.
Po raz pierwszy w czasie następnych wakacji. Kolega zaprosił mnie nad jezioro. Pierwszy wieczór, ognisko, bardzo radosna atmosfera. Wtedy uświadomiłem sobie, że jest pięć dziewcząt, nas pięciu i pięć dwuosobowych namiotów. Nadszedł czas udania się na spoczynek. W pewnej chwili zrozumiałem, że dokonał się podział na "pary" i przydział namiotów. Do poznanej tego dnia Darii powiedziałem, że za moment przyjdę, że jeszcze chwikę posiedzę przy ognisku. Zostałem sam, wpatrzony w drugi brzeg jeziora... Przymknąłem oczy... jakby niesione na delikatnej mgle wyrosło drzewo, obok niego stanęła Monika i zapytała: "Co - powołany... czy nawiedzony...?". Jej pytanie odbijało się niczym echo od spokojnej tafli jeziora i z coraz to większą siłą docierało do mnie.
Dzień przywitałem kłótnią z "przyjaciółmi". Straciłem też "najbliższego kolegę". W końcu popsułem ich plany, zmarnowałem zamierzenia. Nie mogłem jednak inaczej - musiałem wyjechać.
Drugi raz to było przed studniówką, kiedy wraz z koleżanką wybieraliśmy dla niej kreację na tę uroczystość.
- Jak ci się podoba? - zapytała, przymierzając kolejną suknię.
- Przecież to ty kupujesz - odpowiedziałem.
- Ale dla ciebie - rzekła przyciszonym głosem.
Nastąpiło milczenie.
I w tej ciszy, pod przymkniętymi oczyma, pojawiła się Monika ze swoim pytaniem: "co - powołany...?" A w sercu usłyszałem bardzo cichy głos: powiedz jej o tym.
Trudna to była rozmowa. Zakończona milczeniem..., łzami, które spłynęły po jej policzku. I zwyczajnym - "dziękuję...".

Wreszcie uścisk dłoni pana dyrektora i świadectwo maturalne w ręku. Wracam do domu. Wchodzę do kościoła. Panie Boże, dziękuję... Zamykam oczy... Znów widzę drzewo i Monikę... I od tej chwili chodzi to za mną krok w krok. Chyba nie ucieknę... Dobrze, Panie Jezu, chcę iść do...
Zebrałem wszystkie potrzebne dokumenty. Pojechałem do Warszawy. Przyjął mnie zastępca przełożonego. Odebrał dokumenty i poinformował, abym zgłosił się za cztery dni. Wyjaśnił, że potrzeba jeszcze załatwić najtrudniejsze - zaświadczenie z urzędu ds. wyznań, że jako alumn nie podlegam poborowi do wojska. Odjechałem spokojny. Wróciłem do domu. I tu wielkie zdziwienie. Moja mama o niczym nie wiedząc, odebrała w moim imieniu wezwanie na konisję wojskową - i to już jutro. A ja żadnych dokumentów! Nawet dowód osobisty został w domu zakonnym. Przypomniał mi się starszy kolega, który pochwalił się w szkole planami wstąpienia do seminarium. Jedna szczera rozmowa z kolegami wystarczyła, żeby wraz ze świadectwem maturalnym, jako wyróżnienie - otrzmał bilet do wojska. Takie to były czasy.
Przez całą noc nie mogłem zmrużyć oka. Nie tyle myślałem wtedy, że nie spełnię drogi mojego powołania, ile o tym, jak dam radę przeżyć te dwa lata w wojsku.
Usnąłem dopiero rano. W konsekwencji spóźniłem się dwie godziny i zamiast o 8. stawiłem się w sztabie o godz. 10. Przywitany zostałem krzykiem. Żadne wyjaśnienia nie pomogły. Dowiedziałem się, że przeznaczony jestem do natychmiastowego poboru i... że jutro mam się stawić w jednostce wojskowej. Pani sekretarka zaczęła szukać mojego biletu i tu okazało się, że przez "przypadek" jeden z kolegów, wyznaczony na jutro, przyszedł dziś i wziął "mój" przydział do jednostki.
Zapadła szybka decyzja: "Zgłosić się za dwa tygodnie! Wyjść."
Wyszedłem, o nic nie pytając. I tylko myślałem sobie: Panie Boże, powiedz mi, co by się stało, gdybym nie spóźnił się te dwie godziny...? Co by się stało, gdyby ten nieznany mi człowiek nie przyjechał dzień wcześniej...? Co by się stało, gdyby zapytali mnie o jakiekolwiek dokumenty...? Nie miałem nawet książeczki wojskowej.
Co by się stało gdybym poszedł na dwa, a może na trzy lata do wojska...?
Rozpocząłem czas przygotowania do kapłaństwa w zgromadzeniu zakonnym XXX. Nowicjat i sześć lat studiów seminaryjnych. Jakie one były? Chyba spokojne. Bez wielkich burz. Dwa razy przeżywałem chwile wahań i wtedy pytałem Pana Boga, czy tu jest moje miejsce...
Pierwszy raz - w nowicjacie. Podzieliłem się swoimi wątpliwościami z ojcem duchownym. On, nic nie odpowiadając, wziął mnie za rękę i zaprowadził do kościoła.
- Co widzisz? - zapytał.
- Ludzi w kolejkach do konfesjonału - odpowiedziałem.
- Ile? - Szybko policzyłem i rzekłem.
- Osiemdziesiąt osób.
- Ile jest konfesjonałow? Ilu przyjdzie księży? - pytał dalej.
- Cztery i czterech przyjdzie...
- To, ilu każdy wyspowiada...? A jak przyjdzie dwóch..., a jak jeden..., a jeżeli żaden nie przyjdzie...?
Nastała długa chwila milczenia. Następnie uklękliśmy razem... A kiedy ojciec wstał, spojrzał na mnie i powiedział:
- Idź i czyń, jak uważasz.
Wszystko zrozumiałem...
Drugi raz - w seminarium, chyba na czwartym roku. Po kilku dniach wątpliwości szedłem do przełożonego, aby oznajmić, że to nie jest moje miejsce. Przechodziłem obok telefonu na korytarzu, który nagle zadzwonił. Podniosłem słuchawkę. To był telefon do mnie. Jakie było moje zdziwienie, gdy usłyszałem w słuchawce mojego najlepszego kolegę z let szkolnych. Po kilku słowach grzecznościowego powitania przeszedł do konkretów, móciąc:
- Nie wiem, co u ciebie się dzieje, ale nie dajesz mi od kilku dni spokoju. Ciągle mnie prześladujesz w myślach. Śnisz mi się po nocach. Mam jakieś koszmary. Giniesz, ja cię ratuję. Wczoraj nawet zacząłem się za ciebie modlić. A dziś rano wypadł mi z notatnika telefon do ciebie. Więc dzwonię. Wszystko dobrze?
- Dobrze - odpowiedziałem i dodałem - dzięki.
Zamiast do przełożonego - poszedłem do kaplicy... Panie Boże...!
Nadszedł piąty rok seminaryjnego życia.
Odwiedzili mnie rodzice. W trakcie rozmowy mama pokazała mi obrazek. Znalazła go wśród rodzinnych, dawno nieodkurzanych pamiątek. Obrazek przedstawiał Jezusa Miłosiernego. Na odwrocie był napis: "Mszę św. w intencji powołania w Rodzinie odprawiamy w dn. ..." W podpisie XXX.
Panie Boże, już wszystko rozumiem. To nie przypadek, że znalazłem się w seminarium XXX. To babcia i dziadek modlili się o moje powołanie. To oni - jak wskazuje data na obrazku - jedenaście miesięcy przed dniem moich urodzin zamówili Mszę św. A Msza była sprawowana w dzień mojego przyjścia na świat.
Rozumiem, też dlaczego ten wakacyjny wyjazd. To właśnie wtedy po raz pierwszy spotkałem zakonników XXX. Tak bardzo spodobał mi się ich strój. Inny niż "zwykła" sutanna.
Do święceń zostały cztery miesiące. Pewnego popołudnia zadzwoniła do mnie ciocia z Warszawy i przekazała przykrą wiadomość, że dziadek coraz słabszy. Pojechałem do niego. Odwiedziny dobiegały końca, kiedy dziadek, zapatrzony w krzyż, zwrócił się tylko do mnie:
- Widzisz, wnusiu, niedługo będzie Wielki Post, a ja nie byłem u spowiedzi. Poproś księdza. Powiedz, niech przyniesie też oleje, bo to chyba już ostatni raz.
Próbowałem zaprzeczać..., że wcale nie ostatni..., że... Dziadek uśmiechnął się delikatnie... Miał wtedy 87 lat. Po przyjęciu sakramentu chorych złożył ręce, niczym małe dziecko i pozostał milczący, zapatrzony w Jezusowy krzyż.
Po kilkunastu dniach stracił świadomość. Według lekarzy zaczął się stan agonalny...
Jest piątek, jutro święcenia kapłańskie, pojutrze prymicje.
W południe dziadek o własnych siłach siada na łóżku i pyta:
- Gdzie mój świąteczny garnitur?
Opiekujący się nim doznają szoku. Zjeżdża się rodzina. Tłumaczą dziadkowi, ale on nie ustępuje:
- Jadę na uroczystości!
Nie wie, na jakie, ale wie, że ma jechać... Dobrze - zapadła decyzja. (Pisząc te słowa - biorę do ręki zdjęcie dziadka, który - uśmiechnięty, w otoczeniu dzieci - siedzi przy prymicyjnym stole).
Po powrocie do domu, w ten niedzielny wieczór, dziadek rozebrał się bez pomocy innych. Spojrzał na najbliższych o powiedział:
- Teraz już mogę odejść.
To były ostatnie jego słowa. Za kilka dni prowadziłem pierwszy pogrzeb.
Odprowadziłem dziadka na wieczne spotkanie z Panem, któremu całe życie służył.
Rok po święceniach, będąc w podróży, przejeżdżałem przez wioskę, która była miejscem moich wakacyjnych wyjazdów. Zatrzymałem się tam, w drewnianym domu, tam usypisałem pełen lęku, bojąc się, żeby nie było burzy. Tam budził mnie w nocy jęk schorowaniej babci, proszącej Jezusa o ulgę w cierpieniu. Tam...
Po latach wszystko było jak dawniej, choć niezamieszkany od dziewiętnasty lat dom, bardzo pochylił się ku ziemi. I wielki kamień... ten sam. Usiadłem na nim... wróciły wspomnienia...
Moje zamyślenie przerwała pochylona kobieta:
- Co pan tu robi? - zapytała.
- Wspominam - odpowiedziałem i dodałem - jako dziecko czasem bywałem w tej wiosce.
- W tym domu? - zapytała i, nie czekając na moją odpowiedź, zaczęła swoje opowiadanie:
"W tym domu mieszkała bardzo zacna kobieta..., dużo wycierpiała od ludzi..., nigdy nie wypuszczała różańca z ręki... Nie wiem, kim pan jest, ale ona prosiła mnie o dochowanie tajemnicy jej serca. Teraz jednak czuję, że powinnam ją panu powiedzieć. Ona wszystkie chwile cierpiała i modlitwy ofiarowywała za kapłanów i tak bardzo modliła się o powołanie dla któregoś ze swoich synów (było ich trzech - jeden milicjant, drugi dyrektor, trzeci znany lekarz). Ale... Pan Bóg jej noe wysłuchał...".
- A nie wie pan, czy mąż - to znaczy pan Stanisław - żyje? - dodała po chwili.
- Nie, już nie żyje - odpowiedziałem.
- To też był bardzo dobry człowiek - dodała i wsparta o laskę, odeszła...
Spojrzałem na kościół, który stał po drugiej stronie ulicy. To tu przystąpiłem do Pierwszej Komunii Świętej. Pamiętam tak niewiele z tamtych chwil...
O! Stary dąb - pod nim ksiądz egzaminował nas z pacierza... Świątynia zamknięta...
Boże, wiem skąd moje powołanie do XXX... Babciu, Dziadku - dziękuję!
Nikt z nas nie jest "przypadkiem" tego świata. Każdemu Pan przygotował drogę przez życie. I tylko ode mnie zależy, czy ją odczytam. Jak to zrobić? Odpowiedź jest prosta.
- Zapytać Pana Boga...
- Poprosić o znak od Niego.
- Odczytać ten znak...
- Czasem potrzeba, aby ktoś nam pomógł odczytać mowę Boga skierowaną do nas.
I teraz zostanie tylko jedno - odważnie odpowiedzieć.
Znam wielu wspaniałych księży, lekarzy, nauczycieli... Dookoła nas tak dużo cudownych, kochanych rodziców i dziadków. A są tacy dlatego, że odczytali swoje powołanie.
Można też dostrzec ludzi, którzy są antyświadectwem swojego stanu, czy zawodu. A dzieje się tak tylko dlatego, że nie chcą słuchać głosu Boga. Uciekają przed nim w hałas, zabawę, karierę, pieniądze...
Drogi Czytelniku, pamiętaj, że życia nie da się powtórzyć. A to, czy będziesz prawdziwie szczęśliwy, zależy jedynie od twojego zasłuchania.


("życie potwierdza prawdę Ewangelii" ks. Tomasz)

poniedziałek, 12 czerwca 2006

"Zmarnowałem życie"

>> Zmarnowałem życie <<

Pewnego dnia podczas urlopu spędzonego w domu rodzinnym przyszedł do mnie kolega ze szkolnej ławki. Po chwili rozmowy zwrócił się do mnie z prośbą:
- Mój tata jest umierający. Dowiedział się, że jesteś w domu. Prosił, abyś do niego przyszedł, bo chciałby się wyspowiadać.
- Dobrze - odpowiedziałem bez wahania.
Po kilkunastu minutach stałem przy łóżku umierającego pana Kazimierza i udzielałem mu sakramentów świętych.
Pożegnalny uścisk dłoni i jego prośba:
- Niech ksiądz jeszcze chwilę usiądzie, muszę coś księdzu powiedzieć.
Spojrzenie w kierunku najbliższych mówiło samo za siebie. Natychmiast zrozumieli je i zostaliśmy sami.
Zapadła długa cisza, aż wreszcie pan Kazimierz rozpoczął:
- Zmarnowałem życie..., zmarnowałem życie... proszę księdza, ja zmarnowałem swoje życie...!
- Panie Kaziu - przerwałem dość stanowczo i z niedowierzaniem powiedziałem - pan zmarnował życie? Pan... Panie Kazimierzu, ma pan wspaniałe, wykształcone, mądre, szlachetne dzieci, kochającą żonę. Panie Kaziu, pan zmarnował życie?!
W jednej chwili powróciły do mnie lata szkolne. Pamiętam, że prawie każdy zazdrościł Markowi takiego taty, jakim był pan Kazimierz. Dorośli mówiąc o nim stwierdzali, że tak dobrego ojca i wspaniałego męża to "szukać ze świecą".
Moje wspomnienia przerwał spokojny, ale stanowczy ton pana Kazimierza.:
- Proszę księdza, o tym, co za chwilę powiem, nie wie nikt z moich najbliższych i proszę, aby tak zostało.
Popatrzył na mnie pytającym wzrokiem i gdy skinięciem głowy potwierdziłem, że nigdy im nie przekażę tego, co za chcilę usłyszę, żaczął:
- Byłem w seminarium duchownym. Na trzecim roku pojawiły się wątpliwości. Poszedłem do ojca duchownego, aby podzielić się stanem mojego ducha. On, wysłuchawszy wszystkiego, długo ze mną rozmawiał, aż wreszcie powiedział: "Posłuchaj synu. Idź teraz do księdza rektora i poproś o kilka dni urlopu. Powiedz, że jest to uzgodnione ze mną. Jedź do domu. Kilka dni odetchnij domowym - rodzinnym powietrzem. Później wróc i zdecyduj".
Tak uczyniłem i jeszcze tego samego dnia wieczorem byłem w domu rodzinnym. Rodzice na mój widok ogromnie się uradowali. Niestety radość prysła już następnego dnia, kiedy podczas rodzinnego obiadu podzieliłem się ze wszystkimi swoimi wątpliwościami. w odpowiedzi usłyszałem od ojca: "Nie po to tam poszedłeś, żebyś teraz wracał. Nie zgadzam się!"; od matki: "Synu, ty się Boga nie boisz! Taki wstyd, co ludzie powiedzą!"; od brata: "Jak wrócisz, to ja się ciebie wyrzekam. Nie chcę takiego brata!"
Wracałem do seminarium, a serce miałem jak głaz. Boże, myślałem sobie, dlaczego w domu mnie nie rozumieją? Dlaczego nikt nie powiedział, że będzie się za mnie modlił...? Dlaczego...?
Jeszcze tydzień byłem w seminarium, a następnie podjąłem decyzję: wracam do domu.
Zastałem zamknięte drzwi. Nie wiem, jak długo stałem i pukałem. Wreszcie, zza zamkniętych drzwi, usłyszałem głos ojca: "Nie ma tu dla ciebie miejsca, wracaj skąd przyszedłeś!" Boże, pomyślałem sobie, nie mam rodziny, nie mam domu, nie mam...
Pojechałem na drugi koniec Polski. Znalazłem mieszkanie, pracę. Po dwóch latach spotkałem moją obecną żonę. Powiedziałem jej, że nie mam żadnej rodziny. Po kilku latach znajomości zawarliśmy związek małżeński. Kiedy szliśmy do ołtarza, wtedy po raz pierwszy zrobiło mi się bardzo smutno... zobaczyłem siebie... w ornacie.
A później? Tak, starałem się z całych moich sił. Chciałem być wspaniałym ojcem i mężem. A wieczorami siadałem w swoim ulubionym kąciku przy kuchni i płakałem, że nie jestem za ołtarzem.
Nastała długa cisza. Wzrok pana Kazimierza utkwiony w krzyż, wiszący na ścianie, mówił wszystko... dwie łzy spłynęły po policznach... wreszcie popatrzył na mnie i dopowiedział:
- Ja Pana Boga za to przeproszę, gdy się z Nim spotkam. Jestem przekonany, że Pan Jezus przyjmie mnie serdecznie. Nie zmienia to jednak faktu, że zmarnowałem życie. I proszę, niech ksiądz nie zaprzecza. Nic już nie mówi. I niech pamięta o obietnicy milczenia wobec najbliższych. Byłoby im bardzo przykro. Niech ksiądz o mnie opowiada młodym ludziom.
Stałem przez chwilę wpatrzony w jego twarz,która powoli rozpromieniła się. Podziękował za dar sakramentów i poprosił do siebie najbliższych.
Nie wiem, o czym mówił kazanie ksiądz proboszcz podczas Mszy św. pogrzebowej. Byłem wtedy myślami obok pana Kazimierza. Jeszcze raz wspominałem każde jego słowo. Próbowałem sobie wyobrazić to jego spotkanie z Panem Jezusem. Jego spotkanie z najbliższymi, z ojcem, matką...
Dlaczego tak się stało, że "zmarnował życie"? Kto zawinił? Czego zabrakło? A może jest inna odpowiedź?

("życie potwierdza prawdę Ewangelii" ks. Tomasz)

proszę... nie pozwólcie mi uciec....

Ogólnie to jest dobrze... tylko myśli mnóstwo... i jedna główna: "czy to ma sens?"... sens... sens... sens!... sens nie ma sensu i jest bez sensu!!! co ja gadam?! czemu teraz znowu tracę sens? teraz kiedy mam sesję... kiedy było już tak dobrze?...
najchętniej uciekłabym... dała sobie spokój ze wszystkim... z Bogiem... ale czy to ma sens? znowu uciekać... tyle na obecny stan ducha pracowałam i teraz miałabym to zaprzepaścić??! NIE, nie mogę! muszę wytrwać... choć ciężko jest...
i znowu pytam się... "ja? dlaczego ja? ja jestem taka słaba, mała, grzeszna, a Ty chcesz mnie... jest dużo więcej mądrzejszych, lepszych, mocniejszych w wierze niż ja... a Ty chcesz mnie... nie rozumiem?!...". nie pozostaje mi nic innego jak zaufać Ci i uzbroić się w cierpliwość...
ja już podjęłam decyzję... ja pragnę tylko do Ciebie należeć, tylko Twoją być.... moje serce oddaję Tobie, moje życie powierzam w Twoje ręce.
Panie Jezu, proszę, oddal ode mnie te myśli...
wątpliwości! mam dosyć! wciąż tylko pytania czy wytrwam... i czy nie chcę poznać tego świata, bo przecież Ty zawsze będziesz i do Ciebie można zawsze powrócić... nie! tak nie można!
chcę uciec, ale to nie jest wyjście... wiem, bo już raz uciekłam od Niego, od mojej Miłości...
stoję w miejscu i boję się ruszyć...

niedziela, 11 czerwca 2006

ajć!

i się nie poszło dziś do Kościółka... :-/

czwartek, 8 czerwca 2006

Wielka mała




ks. Jan Twardowski

Wielka mała

Szukają wielkiej wiary kiedy rozpacz wielka
szukają świętych co wiedzą na pewno
jak daleko odbiegać od swojego ciała


a ty góry przenosiłaś
chodziłaś po morzu
choć mówiłaś wierzącym
tyle jeszcze nie wiem


- wiaro malutka

sesja i ten dziwny nastrój.... WYMIĘKAM!!!

cześć!
sorki, że się nie odzywam, ale....
- mam sesję, a co za tym idzie MNÓSTWO nauki i już mam jej dość!!! ile ja przez taki czas nerwów stracę!!!..... MASAKRA!!!!
- nie chce mi się, bo jak wchodzę na internet to najpierw szukam co mi na studia potrzebne, a potem już mi się nie chce. (:-/)

jejku, jeszcze 1,5 miesiąca nauki i w końcu ODPOCZYNEK!!! :)

MAM DOSYĆ!!! nie dość, że sesja mnie denerwuje i te wszystkie zaliczenia (bo po co mam się uczyć o danych sektach szczegółowo, jak to tam jest, na co wpływają, co dają.... wydaje mi się, że jakikolwiek nauczyciel, czy wykładowca w szkole/na uczelni powienien wykladac materiał, który przyda się uczniom/studentom, a nie wchodzić na tematy wiary, czy jakiegoś wierzenia, i naśmiewać się z naszej/mojej wiary, bo takie jego zachwanie, nie wiem jak innym, ale mnie denerwuje!! (...)
to jeszcze MAM DOSYĆ, bo teraz tyle się u mnie, w moim środku, dzieje.... i wciąż,w ciągu dnia kilkakrotnie, jest górka i dołek, górka i dołek, i tak bezprzerwy!!!! i mnóstwo wątpiwości, i wątpliwości, i, znowu, pytań bez odpowiedzi.... znowu tracę sens.... i najchętniej UCIEKŁABYM od tego wszystkiego.... od Boga, którego kocham.... przecież to bez sensu!!!! a może Go nie kocham??.... może sobie wszystko wymyśliłam???.... może moje miejsce jest w rodzinie, przy mężu i dzieciach???... nie....wewnętrznie czuję inaczej.... a poza tym te wszystkie 'znaki', które dostaję... chyba, że to też źle odczytuję....
boję się... boję się zrobić krok na przód na tej drodze.... więc póki co stoję w miejscu.... i mam już dosyć!!!
nie pamiętam kto, ale kiedyś ktoś powiedzał, że "nawet stojąc w miejscu można się pogubić"... tak jest teraz ze mną :(
co mam robić?? jak mam się zachować wobec tych wydarzeń z ostatniego czasu??? (może kiedyś Wam o nich opowiem...) co mam robić??? co mam robić??? co mam robić???
MAM DOSYĆ!!!!
te umysłowo-duchowe 'rozważania' źle na mnie wpływają!!!

jak będę wolniejsza napiszę jakąś jaśniejszą i sensowniejszą notkę, a póki co kończę!
dobranoc i radosnych dni!!!i ciepłych.... mam nadzieję, że w końcu zrobi się CIEPŁO!!! !!! !!!

proszę o wsparcie modlitewne na ten trudny czas...

czwartek, 1 czerwca 2006

Wszystkiego dobrego! :) :)





Wszystkim, małym i dużym, Dzieciom Bożym
życzę wszystkiego co najlepsze
w dzisiejszym i w każdym dniu
ich życia!


tego wszystkiego życzę również i sobie ;)



SERDECZNIE POZDRAWIAM!!! :)