wtorek, 13 czerwca 2006

życia nie da się powtórzyć

>> "Znaki" mojego powołania <<

Dobiegał końca trzeci rok katechizacji w szkole średniej. Na religię chodziliśmy wtedy do salek katechetycznych. Podczas jednej z lekcji ksiądz katecheta zaproponował zestaw tematów prac maturalnych. Popatrzyliśmy na siebie zdziwieni, gdy pokazał nam pracę, która liczyła 70 stron maszynopisu. Przedstawił też propozycję zdania matury w sposób praktyczny. Miało się to dokonać przez udział w dwutygodniowych wczasach dla osób starszych, chorych, upośledzonych. Oczywiście, jako wolontariusz. Nie wzbudziło to w nas entuzjazmu.
Podczas spotkania w gronie rówieśników powrócił temat wyjazdu. Szukaliśmy argumentów za Jego "opłacalnością". Przecież to tylko dwa tygodnie, Jakoś przetrwamy...
Siła sugestii koleżanek była tak duża, że decyzja zapadła.
Trafiłem doskonale, bo do kuchni. Przynieść węgla, obrać ziemniaki, pozmywać... To była drobnostka w porównaniu z tym, co dostało się w przydziale innym. Dorota opiekowała się dwiema paniami. Jedna z nich to niewidoma, która ciągle chciała spacerować. Druga całkowicie sparaliżowana i wszystko trzeba było koło niej zrobić. Monika i Beata miały do sprzątania 30 pokoi. Od świtu do nocy byliśmy zajęci. Wieczorem - godzina na krótki spacer.
Jedynym miejscem był pobliski cmentarz. Szliśmy tam wszyscy razem, później nasze drogi rozchodziły się i już parami dokonywaliśmy "zamyślenia nad przemijalnością ludzkiego życia". Potem wracaliśmy na wspólne spotkanie obok starego dużego drzewa i śpiewaliśmy Apel, a następnie rozchodziliśmy się na zasłużony odpoczynek albo do swoich chorych. A wszystkiego pilnie nadzorowały siostry zakonne i ksiądz zakonnik. Było też kilku alumnów zakonnego seminarium.
Nadszedł siódmy dzień pobytu. Jak zwykle udaliśmy się na spacer. W pewnej chcwili zatrzymaliśmy się obok grobu jakiegoś kapłana. I wtedy poczułem w sobie wielką potrzebę samotności. Poprosiłem bliską mi koleżankę, aby odeszła. Grymas, jaki pojawił się na jej twarzy, powiedział wszystko. Na nocleg wróciłem sam, przywitany słowami Moniki:
- Wszyscy na ciebie czekamy. Co ty sobie wyobrażasz...? Jak potraktowałeś Beatę...? Co - powołany czy nawiedzony...?!
Nie wytrzymałem.
- Monika, ty się... Dalej nie będę przytaczał naszej rozmowy.
I tylko myślałem: ja powołany... ja, który na katechezę chodzę tylko dlatego, żeby nie mieć kłopotów przed ślubem... ja, który nigdy nie byłem nawet przez moment ministrantem... ja, który.... Nie, to niemożliwe.
Monika nie dawała mi spokoju. Zaczęła mi się śnić po nocach i ciągle pod tym samym drzewem. W kościele też wracała mi ta myśl. Gdy zaś patrzyłem na starszego kolegę - nowo obłóczonego kleryka - poczułem, jak łzy mi się kręcą, a pradnienie założenia sutanny staje się takie mocne. Momentami nie miałem już siły..., ciągle chodziła za mną ta myśl. Trzeba z tym skończyć.
Wszedłem do kościoła. Spojrzałem na tabernakulum i powiedziałem:
- Nie wiem, co Ty dla mnie przygotowałeś. Ale bardzo proszę, daj mi teraz spokój. Jeszcze dwa lata do matury. Jeśli to jest moja droga, to odezwij się, ale później...
I jakby ręką odjął. Monika zniknęła z mojego życia całkowicie. A scena spod drzewa "odezwała się" tylko dwa razy w ciągu dwóch lat.
Po raz pierwszy w czasie następnych wakacji. Kolega zaprosił mnie nad jezioro. Pierwszy wieczór, ognisko, bardzo radosna atmosfera. Wtedy uświadomiłem sobie, że jest pięć dziewcząt, nas pięciu i pięć dwuosobowych namiotów. Nadszedł czas udania się na spoczynek. W pewnej chwili zrozumiałem, że dokonał się podział na "pary" i przydział namiotów. Do poznanej tego dnia Darii powiedziałem, że za moment przyjdę, że jeszcze chwikę posiedzę przy ognisku. Zostałem sam, wpatrzony w drugi brzeg jeziora... Przymknąłem oczy... jakby niesione na delikatnej mgle wyrosło drzewo, obok niego stanęła Monika i zapytała: "Co - powołany... czy nawiedzony...?". Jej pytanie odbijało się niczym echo od spokojnej tafli jeziora i z coraz to większą siłą docierało do mnie.
Dzień przywitałem kłótnią z "przyjaciółmi". Straciłem też "najbliższego kolegę". W końcu popsułem ich plany, zmarnowałem zamierzenia. Nie mogłem jednak inaczej - musiałem wyjechać.
Drugi raz to było przed studniówką, kiedy wraz z koleżanką wybieraliśmy dla niej kreację na tę uroczystość.
- Jak ci się podoba? - zapytała, przymierzając kolejną suknię.
- Przecież to ty kupujesz - odpowiedziałem.
- Ale dla ciebie - rzekła przyciszonym głosem.
Nastąpiło milczenie.
I w tej ciszy, pod przymkniętymi oczyma, pojawiła się Monika ze swoim pytaniem: "co - powołany...?" A w sercu usłyszałem bardzo cichy głos: powiedz jej o tym.
Trudna to była rozmowa. Zakończona milczeniem..., łzami, które spłynęły po jej policzku. I zwyczajnym - "dziękuję...".

Wreszcie uścisk dłoni pana dyrektora i świadectwo maturalne w ręku. Wracam do domu. Wchodzę do kościoła. Panie Boże, dziękuję... Zamykam oczy... Znów widzę drzewo i Monikę... I od tej chwili chodzi to za mną krok w krok. Chyba nie ucieknę... Dobrze, Panie Jezu, chcę iść do...
Zebrałem wszystkie potrzebne dokumenty. Pojechałem do Warszawy. Przyjął mnie zastępca przełożonego. Odebrał dokumenty i poinformował, abym zgłosił się za cztery dni. Wyjaśnił, że potrzeba jeszcze załatwić najtrudniejsze - zaświadczenie z urzędu ds. wyznań, że jako alumn nie podlegam poborowi do wojska. Odjechałem spokojny. Wróciłem do domu. I tu wielkie zdziwienie. Moja mama o niczym nie wiedząc, odebrała w moim imieniu wezwanie na konisję wojskową - i to już jutro. A ja żadnych dokumentów! Nawet dowód osobisty został w domu zakonnym. Przypomniał mi się starszy kolega, który pochwalił się w szkole planami wstąpienia do seminarium. Jedna szczera rozmowa z kolegami wystarczyła, żeby wraz ze świadectwem maturalnym, jako wyróżnienie - otrzmał bilet do wojska. Takie to były czasy.
Przez całą noc nie mogłem zmrużyć oka. Nie tyle myślałem wtedy, że nie spełnię drogi mojego powołania, ile o tym, jak dam radę przeżyć te dwa lata w wojsku.
Usnąłem dopiero rano. W konsekwencji spóźniłem się dwie godziny i zamiast o 8. stawiłem się w sztabie o godz. 10. Przywitany zostałem krzykiem. Żadne wyjaśnienia nie pomogły. Dowiedziałem się, że przeznaczony jestem do natychmiastowego poboru i... że jutro mam się stawić w jednostce wojskowej. Pani sekretarka zaczęła szukać mojego biletu i tu okazało się, że przez "przypadek" jeden z kolegów, wyznaczony na jutro, przyszedł dziś i wziął "mój" przydział do jednostki.
Zapadła szybka decyzja: "Zgłosić się za dwa tygodnie! Wyjść."
Wyszedłem, o nic nie pytając. I tylko myślałem sobie: Panie Boże, powiedz mi, co by się stało, gdybym nie spóźnił się te dwie godziny...? Co by się stało, gdyby ten nieznany mi człowiek nie przyjechał dzień wcześniej...? Co by się stało, gdyby zapytali mnie o jakiekolwiek dokumenty...? Nie miałem nawet książeczki wojskowej.
Co by się stało gdybym poszedł na dwa, a może na trzy lata do wojska...?
Rozpocząłem czas przygotowania do kapłaństwa w zgromadzeniu zakonnym XXX. Nowicjat i sześć lat studiów seminaryjnych. Jakie one były? Chyba spokojne. Bez wielkich burz. Dwa razy przeżywałem chwile wahań i wtedy pytałem Pana Boga, czy tu jest moje miejsce...
Pierwszy raz - w nowicjacie. Podzieliłem się swoimi wątpliwościami z ojcem duchownym. On, nic nie odpowiadając, wziął mnie za rękę i zaprowadził do kościoła.
- Co widzisz? - zapytał.
- Ludzi w kolejkach do konfesjonału - odpowiedziałem.
- Ile? - Szybko policzyłem i rzekłem.
- Osiemdziesiąt osób.
- Ile jest konfesjonałow? Ilu przyjdzie księży? - pytał dalej.
- Cztery i czterech przyjdzie...
- To, ilu każdy wyspowiada...? A jak przyjdzie dwóch..., a jak jeden..., a jeżeli żaden nie przyjdzie...?
Nastała długa chwila milczenia. Następnie uklękliśmy razem... A kiedy ojciec wstał, spojrzał na mnie i powiedział:
- Idź i czyń, jak uważasz.
Wszystko zrozumiałem...
Drugi raz - w seminarium, chyba na czwartym roku. Po kilku dniach wątpliwości szedłem do przełożonego, aby oznajmić, że to nie jest moje miejsce. Przechodziłem obok telefonu na korytarzu, który nagle zadzwonił. Podniosłem słuchawkę. To był telefon do mnie. Jakie było moje zdziwienie, gdy usłyszałem w słuchawce mojego najlepszego kolegę z let szkolnych. Po kilku słowach grzecznościowego powitania przeszedł do konkretów, móciąc:
- Nie wiem, co u ciebie się dzieje, ale nie dajesz mi od kilku dni spokoju. Ciągle mnie prześladujesz w myślach. Śnisz mi się po nocach. Mam jakieś koszmary. Giniesz, ja cię ratuję. Wczoraj nawet zacząłem się za ciebie modlić. A dziś rano wypadł mi z notatnika telefon do ciebie. Więc dzwonię. Wszystko dobrze?
- Dobrze - odpowiedziałem i dodałem - dzięki.
Zamiast do przełożonego - poszedłem do kaplicy... Panie Boże...!
Nadszedł piąty rok seminaryjnego życia.
Odwiedzili mnie rodzice. W trakcie rozmowy mama pokazała mi obrazek. Znalazła go wśród rodzinnych, dawno nieodkurzanych pamiątek. Obrazek przedstawiał Jezusa Miłosiernego. Na odwrocie był napis: "Mszę św. w intencji powołania w Rodzinie odprawiamy w dn. ..." W podpisie XXX.
Panie Boże, już wszystko rozumiem. To nie przypadek, że znalazłem się w seminarium XXX. To babcia i dziadek modlili się o moje powołanie. To oni - jak wskazuje data na obrazku - jedenaście miesięcy przed dniem moich urodzin zamówili Mszę św. A Msza była sprawowana w dzień mojego przyjścia na świat.
Rozumiem, też dlaczego ten wakacyjny wyjazd. To właśnie wtedy po raz pierwszy spotkałem zakonników XXX. Tak bardzo spodobał mi się ich strój. Inny niż "zwykła" sutanna.
Do święceń zostały cztery miesiące. Pewnego popołudnia zadzwoniła do mnie ciocia z Warszawy i przekazała przykrą wiadomość, że dziadek coraz słabszy. Pojechałem do niego. Odwiedziny dobiegały końca, kiedy dziadek, zapatrzony w krzyż, zwrócił się tylko do mnie:
- Widzisz, wnusiu, niedługo będzie Wielki Post, a ja nie byłem u spowiedzi. Poproś księdza. Powiedz, niech przyniesie też oleje, bo to chyba już ostatni raz.
Próbowałem zaprzeczać..., że wcale nie ostatni..., że... Dziadek uśmiechnął się delikatnie... Miał wtedy 87 lat. Po przyjęciu sakramentu chorych złożył ręce, niczym małe dziecko i pozostał milczący, zapatrzony w Jezusowy krzyż.
Po kilkunastu dniach stracił świadomość. Według lekarzy zaczął się stan agonalny...
Jest piątek, jutro święcenia kapłańskie, pojutrze prymicje.
W południe dziadek o własnych siłach siada na łóżku i pyta:
- Gdzie mój świąteczny garnitur?
Opiekujący się nim doznają szoku. Zjeżdża się rodzina. Tłumaczą dziadkowi, ale on nie ustępuje:
- Jadę na uroczystości!
Nie wie, na jakie, ale wie, że ma jechać... Dobrze - zapadła decyzja. (Pisząc te słowa - biorę do ręki zdjęcie dziadka, który - uśmiechnięty, w otoczeniu dzieci - siedzi przy prymicyjnym stole).
Po powrocie do domu, w ten niedzielny wieczór, dziadek rozebrał się bez pomocy innych. Spojrzał na najbliższych o powiedział:
- Teraz już mogę odejść.
To były ostatnie jego słowa. Za kilka dni prowadziłem pierwszy pogrzeb.
Odprowadziłem dziadka na wieczne spotkanie z Panem, któremu całe życie służył.
Rok po święceniach, będąc w podróży, przejeżdżałem przez wioskę, która była miejscem moich wakacyjnych wyjazdów. Zatrzymałem się tam, w drewnianym domu, tam usypisałem pełen lęku, bojąc się, żeby nie było burzy. Tam budził mnie w nocy jęk schorowaniej babci, proszącej Jezusa o ulgę w cierpieniu. Tam...
Po latach wszystko było jak dawniej, choć niezamieszkany od dziewiętnasty lat dom, bardzo pochylił się ku ziemi. I wielki kamień... ten sam. Usiadłem na nim... wróciły wspomnienia...
Moje zamyślenie przerwała pochylona kobieta:
- Co pan tu robi? - zapytała.
- Wspominam - odpowiedziałem i dodałem - jako dziecko czasem bywałem w tej wiosce.
- W tym domu? - zapytała i, nie czekając na moją odpowiedź, zaczęła swoje opowiadanie:
"W tym domu mieszkała bardzo zacna kobieta..., dużo wycierpiała od ludzi..., nigdy nie wypuszczała różańca z ręki... Nie wiem, kim pan jest, ale ona prosiła mnie o dochowanie tajemnicy jej serca. Teraz jednak czuję, że powinnam ją panu powiedzieć. Ona wszystkie chwile cierpiała i modlitwy ofiarowywała za kapłanów i tak bardzo modliła się o powołanie dla któregoś ze swoich synów (było ich trzech - jeden milicjant, drugi dyrektor, trzeci znany lekarz). Ale... Pan Bóg jej noe wysłuchał...".
- A nie wie pan, czy mąż - to znaczy pan Stanisław - żyje? - dodała po chwili.
- Nie, już nie żyje - odpowiedziałem.
- To też był bardzo dobry człowiek - dodała i wsparta o laskę, odeszła...
Spojrzałem na kościół, który stał po drugiej stronie ulicy. To tu przystąpiłem do Pierwszej Komunii Świętej. Pamiętam tak niewiele z tamtych chwil...
O! Stary dąb - pod nim ksiądz egzaminował nas z pacierza... Świątynia zamknięta...
Boże, wiem skąd moje powołanie do XXX... Babciu, Dziadku - dziękuję!
Nikt z nas nie jest "przypadkiem" tego świata. Każdemu Pan przygotował drogę przez życie. I tylko ode mnie zależy, czy ją odczytam. Jak to zrobić? Odpowiedź jest prosta.
- Zapytać Pana Boga...
- Poprosić o znak od Niego.
- Odczytać ten znak...
- Czasem potrzeba, aby ktoś nam pomógł odczytać mowę Boga skierowaną do nas.
I teraz zostanie tylko jedno - odważnie odpowiedzieć.
Znam wielu wspaniałych księży, lekarzy, nauczycieli... Dookoła nas tak dużo cudownych, kochanych rodziców i dziadków. A są tacy dlatego, że odczytali swoje powołanie.
Można też dostrzec ludzi, którzy są antyświadectwem swojego stanu, czy zawodu. A dzieje się tak tylko dlatego, że nie chcą słuchać głosu Boga. Uciekają przed nim w hałas, zabawę, karierę, pieniądze...
Drogi Czytelniku, pamiętaj, że życia nie da się powtórzyć. A to, czy będziesz prawdziwie szczęśliwy, zależy jedynie od twojego zasłuchania.


("życie potwierdza prawdę Ewangelii" ks. Tomasz)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz